Raz lepiej, raz gorzej … czyli kilka słów o Ekwadorze i noclegu w gorszej dzielnicy Limy.
Zapraszamy do przeczytania relacji.
Przystanek w Guayaquil
7 luty. Z ogromnym żalem opuściliśmy Galapagos. Teraz lot do Guayaquil. To największe miasto w Ekwadorze (przyznaje, że do dziś nie wiedziałam o jego istnieniu). Tu mamy 7 godzin oczekiwania na lot do Limy.
Idziemy obejrzeć okolicę, ale nie oddalamy się od lotniska. Z samolotu miasto prezentowało się bardzo przyjemnie. Dookoła otoczone polami uprawnymi i licznymi kanałami odchodzącymi od dużej rzeki Rio Guayas. Część pól była zalana wodą, zapewne do upraw ryżu. Zbudowane na planie kwadratu domy miały wewnętrzne dziedzińce i dachy z czerwonej dachówki. Wszędzie palmy, kanały i stawy.
Samo lotnisko robi na nas już duże wrażenie. Jest naprawdę czysto i nowocześnie (i nawet szybki internet mają). Wszędzie imponująca roślinność, zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz budynku. Jest nawet sadzawka z rybkami.
Okolica lotniska jest industrialna. Widzimy tu szerokie, czteropasmowe ulice, wysokie biurowce i hotele, dobrze wyposażone centrum handlowe, bardzo ładnie zadbaną zieleń miejską. Ekwador naprawdę ma się czym chwalić. Przechodzimy też przez dzielnicę slumsów z szaloną plątaniną przewodów elektrycznych.
Większość domów jest tu całkiem ładnych. Jednak każdy z nich ma zakratowane okna, wysokie płoty, często zwieńczone drutem kolczastym lub pod napięciem (chyba mają tu problem z przestępczością).
Wchodzimy do małej knajpki. W środku sami miejscowi. Nikt nie mówi po angielsku. Nasze wejście wzbudza sensacje. Jakoś udaje nam się zamówić obiad.
Dostajemy pyszną zupę jarzynową a na drugie ryż z wątróbką, do tego sok z marakui (nawet z dolewką). Całość kosztuje 3$ od osoby i nawet niezłe było. O 20.25 odlatujemy do Limy.
Ponownie Lima
8 luty. Poranek w Limie. Noc spędziliśmy w hostelu blisko lotniska. To bardzo podrzędna dzielnica. W niedokończonym budynku naprzeciwko ktoś hoduje kury.
Wszędzie szaro i pełno kurzu. I ten zapach: szambo i spaliny. Okno w naszym pokoju otwiera się na wnętrze szybu kuchennego co wprawia nas w niemałe zdumienie. Nie dość ze widok jest na ścianę to jeszcze czuć zapachy z kuchni (najwyraźniej nikt tu nie słyszał o nadzorze budowlanym). No cóż chcieliśmy egzotyki to mamy.
Rezerwowaliśmy nocleg ze śniadaniem, więc rano schodzimy do recepcji, tam rozstawione 3 stoliki z nakryciami, termosy z kawą i herbatą, tosty, masło i dżem. Żadnej obsługi. Skonsternowani nie wiemy co robić. Ja nie lubię dżemu na śniadanie. Za kontuarem recepcjonisty dostrzegam dwupalnikową kuchenkę turystyczną, patelnie i jajka. Czyżby samoobsługa? Zbyszek się wacha. Ignoruje jego wypłoszone spojrzenie i przystępuje do dzieła. Po chwili jemy pyszną jajecznicę. Nadal nikt z obsługi się nie pojawił. Zmywam naczynia i na wszelki wypadek ścieram odciski palców w kuchni. Idziemy na lotnisko.
Kolejny cel naszej podróży to Amazonia, a konkretnie położone w dżungli Iquitos, do którego nie prowadzi żadna droga lądowa.